Antropolog: biologicznie rzecz biorąc, nie jesteśmy stworzeni do bycia multikulturowymi

0
1889

Przez tysiące lat nasi przodkowie żyli w spójnych, niewielkich grupach; my dziś mieszkamy w wielkich, wielokulturowych miastach. Mamy problemy, by w nich dobrze funkcjonować – powiedział w rozmowie z PAP antropolog z Uniwersytetu Oxfordu, Robin Dunbar.

Publikujemy fragmenty wywiadu udzielonego PAP. W swoich książkach i artykułach Dunbar wyjaśnia mechanizmy regulujące funkcjonowanie współczesnych społeczeństw. Jest autorem hipotezy, zgodnie z którą istnieje maksymalna liczba (ok. 150) osób, z którymi człowiek jest w stanie utrzymywać bliskie relacje.

PAP: Na początku XIX w. w miastach żyło zaledwie 2,4 proc. populacji świata, a według ONZ od 2008 r. w miastach mieszka już ponad połowa wszystkich ludzi żyjących na Ziemi. Jak na proces urbanizacji patrzy antropolog?

– Z ewolucyjnego punktu widzenia mieszkanie w miastach to dla nas – ludzi – nowość: żyjemy w ten sposób najwyżej od ok. 8 tys. lat. Wcześniej, przez jakiś milion lat, żyliśmy jako wędrowni łowcy i zbieracze w niewielkich, elastycznych grupach, liczących ok. 150 osób.

Nie wszyscy członkowie tych społeczności przebywali razem: rozpraszali się oni i przebywali w mniejszych obozach na terenie określonego terytorium całej grupy. Z czasem jednak zaczęli żyć razem w wioskach. Wydaje się, że zmusiły ich do tego najazdy, ataki sąsiadów. Presja z ich strony była tak duża, że osiedlanie stało się mechanizmem obronnym.

Wspólne życie w wioskach, budowa ogrodzeń czy murów, oznaczały bezpieczeństwo i możliwość skuteczniejszej obrony. Z czasem osady rozrastały się, powstawały miasta, które tworzyły alianse z innymi miastami. Ich wielkość spowodowała jednak inny problem: stresy i napięcia związane z życiem w tak dużej gromadzie.

PAP: Skoro życie w ogromnych skupiskach wywołuje takie napięcia, jak udaje się nam zapobiegać sytuacji, w której wszyscy będą chcieli wszystkich mordować?

– Wykorzystujemy te same mechanizmy, na których opierają się społeczne relacje u naczelnych, a które obejmują wydzielanie endorfin w mózgu. Ich działanie pozwala kontrolować ból, ale też czuć się lepiej z innymi. I dlatego wykonujemy różne czynności, które pobudzają wydzielanie endorfin. U zwierząt jest to iskanie czy też głaskanie.

Jest jednak problem: iskanie to czynność bardzo prywatna, jeden osobnik może iskać tylko jednego innego osobnika. To ogranicza wielkość grupy, w której stres jest rozładowywany właśnie w ten sposób, przez bliski kontakt. Nie może mieć ona więcej niż ok. 15 osobników.

Aby zwiększyć wielkość grupy – nasi przodkowie musieli wynaleźć inne sposoby pobudzenia systemu wydzielania endorfin: takie, by wielu ludzi mogło w tym uczestniczyć jednocześnie. Na początku był to śmiech, taniec i śpiewanie. Później – kiedy wynaleźliśmy język – było to opowiadanie historii i religia.

PAP: Wróćmy do miast. Im są większe – tym gorsze?

– Jeśli chcemy, aby społeczeństwo działało w sposób zbliżony do naturalnej harmonii – maksymalna liczebność grupy nie może przekraczać ok. 150 osób. Daleko nam do tego. Powiedziałbym, że sposób, w jaki dziś żyjemy, to prawdziwy Armagedon.

Życie w miastach – dużych skupiskach – powoduje ogromne problemy i napięcia wynikające z anonimowości. Ludzie nie czują wobec siebie zobowiązania. W stosunku do innych zachowują się dobrze, o ile zmusza ich do tego prawo: wówczas nie przekraczają prędkości i nie parkują w miejscu dla niepełnosprawnych.

PAP: Skoro życie w miastach jest stosunkowo nową formą życia społecznego, to czy z czasem zdołamy się do tego dostosować?

– Mamy dwa wyjścia. Jedno zakłada odgórne narzucenie porządku, rozwiązanie poniekąd militarne, które pozwala utrzymać porządek ze strachu przed karą. Trochę tak, jak w Moskwie, gdzie istnieje centralne zarządzanie, kontrola, surowe prawo i policja. Albo w Japonii, gdzie mrowie ludzi żyje na skrajnie małej powierzchni. Jest z tym jednak problem, bo jeśli ten system przestaje działać – ludzie dosłownie zaczynają się zabijać.

Lepszym sposobem jest jednak działanie oddolne, kiedy człowiek jest oddany innym członkom swojej społeczności z powodu związku, jaki z nimi czuje – nawet jeśli oni nie wiedzą dokładnie, kim właściwie jest. Właśnie tak powinna działać Unia Europejska (śmiech).

Można więc narzucić system odgórny – albo pozwolić na wykształcenie się oddolnego.

PAP: Czyli jednak tolerowanie różnorodności nie musi być problemem?

– Biologicznie rzecz biorąc nie jesteśmy stworzeni do bycia multikulturowymi. Musimy nad tym ciężko pracować. Im więcej wspólnego dzielimy z innymi ludźmi, tym większe są nasze więzi – i tym silniejsze przyjaźnie.

Wielokulturowość może sprawiać, że życie jest ciekawsze. Ale pod warunkiem, że wszyscy zgadzają się co do tego, jaki jest cel wspólnoty – czyli kraju: jak go osiągać, i jak czynić to skutecznie. I nawet jeśli mamy ludzi, którzy nie chcą się asymilować, integrować – dopóki jest ich niewielu, nie ma to większego znaczenia.

Źródło: Anna Ślązak, Codzienny Serwis Informacyjny PAP
wk/Kurier PAP

BRAK KOMENTARZY