Konstanty Andrzej Kulka gościem Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej w Olsztynie

0
2788

Staram się być patriotą – mówi Konstanty Andrzej Kulka.

Wybitny skrzypek wystąpi u nas 18 września.

 -Czy pamięta Pan swój pierwszy koncert w Olsztynie?

-Byłem tu w końcu lat sześćdziesiątych, na obozie Stowarzyszenia Młodzieży Muzycznej – Jeunesses Musicales.

-Przyjechał Pan w aureoli zwycięzcy bardzo prestiżowego konkursu muzycznego w Monachium. Można więc powiedzieć, że byliśmy tutaj świadkami Pana kariery od samego początku. Pamiętam koncert na dwoje skrzypiec Bacha, grał go Pan wespół z Michałem Grabarczykiem w internacie szkoły muzycznej.

-Ja zawsze chętnie brałem udział w takich muzycznych spotkaniach. A w działalności Jeunesses Musicales uczestniczyłem wtedy dość aktywnie, byłem nawet przedstawicielem Polski na światowym kongresie Jeunesses Musicales w Kanadzie, grałem w orkiestrze, zresztą jedyny raz w życiu jako członek orkiestry: byłem koncertmistrzem międzynarodowego zespołu, którym dyrygował Zubin Mehta.

-Potem w Olsztynie wystąpił Pan jeszcze kilka razy, wtedy już na zaproszenie naszej Filharmonii. Szmat czasu minął od tamtych początków. Szmat przebytej drogi. Co by Pan – spoglądając z perspektywy tych wszystkich lat i w wielkim skrócie – zaliczył do swoich najważniejszych doświadczeń?

-Trudno powiedzieć. Takich ważnych doświadczeń miałem bardzo wiele, zwłaszcza na samym początku, kiedy generalnie musiałem się zmagać z materią, zwłaszcza z repertuarem. Po wygranym konkursie w Monachium zaczęły się sypać zaproszenia od wielu impresariatów. A każda instytucja muzyczna układa własne plany, szuka różnorodności. Tym bardziej więc ja, ten młody i dopiero wchodzący na światowe estrady, nie mogłem ograniczać się do grania „w kółko Macieju” dwóch czy trzech koncertów z orkiestrą i nieraz musiałem przyjmować propozycje zagrania utworów, których jeszcze w ogóle nie umiałem! To był czas nerwowy, wypełniony szybkim uczeniem się wciąż nowych rzeczy, i oczywiście bardzo stresujący. Przecież wykonanie utworu po raz pierwszy, kiedy jeszcze nie jest się całkowicie pewnym, wymaga ogromnej koncentracji. I z tamtych lat już na całe życie została mi właśnie umiejętność koncentracji. Zawsze staram się maksymalnie skupić na tym, co robię w danej chwili. Do tego oczywiście dochodzi jakiś element tremy. Bywały tremy większe, bywały mniejsze, ale zawsze je trzeba było jakoś opanować.

Cóż poza tym… Zawsze mnie mobilizowały dobre orkiestry i dobrzy dyrygenci, granie z nimi zmuszało mnie do największego wysiłku. Choć oczywiście każdy koncert staram się grać najlepiej jak potrafię, nie można schodzić poniżej pewnego poziomu, a tę dolną kreskę trzeba zawsze podnosić. A wyżej? Czasami bywa tylko dobrze, czasami bardzo dobrze, czasami wychodzi prawie świetnie; różne są przecież warunki, różne sytuacje, człowiek może być chory, zmęczony, akustyka niedobra, pogoda zła, i inne tego typu nieprzyjemności.

-Ma Pan w repertuarze bardzo dużo muzyki polskiej…

-… Staram się w miarę możliwości być patriotą…

-… Teraz ten obieg muzyki wygląda inaczej, ale w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, znajomości muzyki polskiej, nawet największych dzieł – poza Chopinem – była w świecie nieomal żadna. Czy w tamtym czasie, u początków swojej kariery, kiedy wyjeżdżał Pan w świat z koncertami – miał Pan okazje namawiać szefów instytucji muzycznych na wstawienie do repertuaru jakichś polskich pozycji?

-Bywały czasem okazje do negocjacji, mogłem próbować kogoś namówić, bym zagrał na przykład jakiś inny koncert, niż sobie tam planowano. W wielu krajach i w wielu dobrych miejscach grałem oba koncerty skrzypcowe Szymanowskiego, w Japonii na przykład w prestiżowych salach w Tokio. Troszeczkę tej polskiej muzyki dawało się przemycić.

-W Olsztynie zagra Pan koncert skrzypcowy Mieczysława Karłowicza.

-Ja strasznie ubolewam, że ten koncert jest tak mało znany za granicą. A jest to bardzo piękny, wirtuozowski koncert. Gdy się go zagra w odpowiedni sposób, zwłaszcza trzecią część w odpowiednim tempie, to może się on bardzo podobać. A jednak, niestety, z trudem przepycha się go do repertuaru. Oczywiście nie ma takich problemów z muzyką Lutosławskiego czy Pendereckiego, ja sam często grałem koncerty skrzypcowe Pendereckiego, wielokrotnie z kompozytorem jako dyrygentem. Razem grywaliśmy je po całym świecie.

-Tej muzyki już nie trzeba wydobywać z zapomnienia, jak to kiedyś było z Szymanowskim i wciąż jeszcze – co pan stwierdza – z Karłowiczem…

-Obecnie moją pasją jest przywracanie do życia twórczości Karola Lipińskiego. To była wielka postać, największy polski skrzypek przed Wieniawskim. Znał się z Berliozem, z Mendelssohnem, ze wszystkimi. Schumann pisał na przykład „panowie, przyjeżdża Lipiński”, zapowiadając jego przyjazd w tonie: „czapki z głów”.

-A czy dziś w świecie kojarzą to nazwisko? Czy choćby wiedzą, że był rywalem samego Paganiniego?

-Nikt nie kojarzy, bo nikt go nie zna. Został zapomniany. I teraz trzeba to wszystko przypominać. A zostawił po sobie mnóstwo kompozycji, tyle że wiele poginęło, bo nie bywało na nowo wydawane. Teraz profesor Andrzej Wróbel, wiolonczelista, wyciąga je… zresztą to za jego namową zacząłem grać Lipińskiego, nagrałem też album – wydaje mi się niezły – aż sześciopłytowy; tam są fantazje, wariacje, tria, wszystkie utwory Karola Lipińskiego poza koncertami z orkiestrą i poza Kaprysami, które były wydane oddzielnie.

-Czy oprócz Lipińskiego ma Pan na uwadze jeszcze kogoś z tych zapomnianych kompozytorów polskich, kogo by warto przypomnieć, promować? Widzi Pan szanse na ten zapomniany repertuar polski w świecie?

-Jest w polskiej muzyce wiele utworów, kompozytorów, którzy pisali świetne rzeczy. Na przykład Dobrzyński, twórca znakomity; jego sekstet, kwartety, jego sonaty są naprawdę wspaniałe. Albo Noskowski, również częściowo– poza poematem symfonicznym „Step” – niedoceniany. Wielu można wyliczyć, no, ale jakoś ciężko idzie promowanie ich twórczości.

-Pozwoli Pan, że zapytam jeszcze o pracę pedagogiczną. Jak się ma wiolinistyka w Polsce, ta najmłodsza, szkolna?

-Cóż, dzisiaj świat jest tak blisko, na dotknięcie ręki, każdy zakątek świata. Kiedyś było wiadomo: szkoła francuska, szkoła rosyjska i tak dalej. Teraz to wszystko się wyrównało. Ubolewam nad tym: kiedyś, kiedy grał Heifetz, to od razu poznawałem, kto gra. Podobnie, kiedy grali Dawid Ojstrach, Natan Milstein czy Henryk Szeryng – też od razu wiedziałem. A dzisiaj wszyscy niby świetnie grają, ale kto to jest? – trudno rozpoznać, tak to się ujednolica. Generalnie poziom techniczny rośnie, poziom wszystkiego rośnie – ale wielkich indywidualności brakuje.

-Najbliższe plany?

-Związane są raczej z wygaszaniem swojego grania, powolutku, nie chcę już grać tak dużo, bo nie lubię się denerwować, chciałbym mieć więcej spokoju, może troszkę więcej uczenia, aczkolwiek też nie za dużo. Ja już przecież jestem szanownym emerytem.

-Ale chce Pan powiedzieć, że wciąż jeszcze Pan się denerwuje przed koncertami?

-Oczywiście. A może nawet i więcej niż kiedyś, bo w miarę jak możliwości fizyczne słabną, muszę wkładać więcej wysiłku, żeby osiągnąć to samo, co kiedyś przychodziło mi bez wysiłku. No, ale jeszcze nie jest źle, jakoś tę formę trzymam i jeszcze gram koncerty z przyjemnością…

-Do zobaczenia zatem i do usłyszenia w Olsztynie.

Rozmawiał: Tadeusz Szyłłejko

plakat 18 wrzesnia 2015 poziom b

 

BRAK KOMENTARZY